Spodobała Ci się któraś z moich toreb?
Chciałabyś mieć torbę wyjątkową, niebanalną ?
Napisz :catinabagg@gmail.com
Kto pyta, nie błądzi :)

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Żegnaj !!!!!.....

Stary rok, pomału pakuje walizki i zabiera się w siną dal.
Jakoś nie bardzo go żałuję. Już w styczniu pokazał mi, że nie będzie łaskawy dla mnie.
Przyniósł mi sporo kłopotów i zmartwień. Szarpałam się z nim, walczyłam i jestem zmęczona.
Chyba po raz pierwszy, dokonuję swego rodzaju podsumowania, odchodzącego roku. Nie wypada to dla mnie zbyt dobrze, zaliczyłam więcej porażek niż sukcesów.
Z ulgą mówię "ŻEGNAJ STARY ROKU!.... pozabieraj te wszystkie smutki, żale. Zabierz kufry pełne starych śmieci. Posprzątaj ten bałagan, którym zatruwałeś mój spokój...spakuj się dokładnie....i idź sobie, byle dalej !"
Szczęśliwego Nowego Roku !!!!!!!
Beata

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Życzmy sobie.....

Grzyby na zupę namoczone, owoce na kompot także.....
Stroik "skomponowałam"...makowiec upieczony i moja ulubiona strucla orzechowa, też już gotowa :)
Jak zwykle, gdy człowiekowi zależy, to nie bardzo się udaje....trochę strucla popękała w pieczeniu, ale mam nadzieję, że będzie smakować jak należy ;)
Choinka, ta pod którą jutro pojawią się prezenty ;) rozkokosiła się w pokoju.
Od wielu lat, ubieram ją szmacianymi zabawkami...bo koty uwielbiają uprawiać na niej sporty różnego rodzaju...ze skokami w dal włącznie ;)
Dom pachnie ciastami, suszonymi grzybami i śliwkami...nic tylko zacząć świętować ;)

WESOŁYCH ŚWIĄT !!!!!
Życzę Wam cudownych, rodzinnych Świąt, byście ten czas spędzili z ludźmi Wam bliskimi, a jeśli to niemożliwe, życzę Wam by te kilka świątecznych dni, było wytchnieniem od codziennych kłopotów.
Beata

czwartek, 19 grudnia 2013

U bram moich......

Wczoraj gościa miałam ;)


Pod bramę podszedł bażant ! Spokojnie, przez kilka chwil, skubał resztki trawy.
Pierwszy raz taki gość u moich wrót ;)
Na pobliskich polach nieraz widziałam stado bażantów. Co jakiś czas pokazują się kuropatwy.
Zimą wiele razy widziałam sarny. Zdarzyło się nawet, że w nocy podeszły pod płot, a moja Kama dostawała "spazmów".
Któregoś roku, na swojej działce naliczyłam 12 jeży......
Ale bażant pod bramą !?..w biały dzień ?!......tego jeszcze nie było. Nawet Kama uszanowała gościa i nie straszyła swoim szczekaniem.
Zdjęcia robiłam przez okno, więc nie są najlepsze.
Bażant pożywił się nieco i pomaszerował w pola.
 Beata

wtorek, 17 grudnia 2013

Nie jestem Jagienką

Orzechy wczoraj wieczorem łupałam.
Ilość ich była ogromna...jakieś 5 kg  z łupinami. Orzechy od dawna czekały na łupanie...ale mi jakoś nie chciało się za to brać.
Tak sobie je łupałam i łupałam... dziadkiem do orzechów, rzecz oczywista. Właściwie, to grzybkiem drewnianym. Łupiny "skakały" po całej chałupie, co wzbudziło zainteresowanie kotów. Próbowały  te łupiny łapać w locie. No miały zabawę, a ja sprzątanie....
Łupanie orzechów, to niby żadna robota...orzech do grzybka, dokręcić kapelusz, wydłubać orzecha z łupiny...To" dokręcanie" kapelusza było sporym wyzwaniem dla moich rączek i przy okazji ćwiczyłam różne mięśnie z bicepsami włącznie.
Łupanie orzechów, poza tym że ciężka robota, to na dodatek żmudna dość . Urozmaicałam sobie tą pracę wymyślaniem różnych sposobów gniecenia łupin.. I mi się przypomniało, że w literaturze spotkałam się z opisem pięknej dziewoji, co to pośladki miała tak twarde, że orzechy nimi łupać mogła (?) Jeśli pamięć mnie nie myli, to taką piękną, nadobną i silną kobietę opisywał Sienkiewicz. 
Pośladkami.... orzechy ?!?!?!...Zastanawia mnie, jak też Jagienka tego dokonywała ? ...Współczuję kobiecie, bo po takim eksperymencie, pośladki musiała mieć posiniaczone i obolałe.
Nie wypróbowałam tej metody, moje pośladki zbyt delikatne, poza tym, ta część ciała niezbędna jest do codziennego funkcjonowania, więc mowy nie było żebym narażała ją na takie stresy ;) I chociaż pomysł Pana Sienkiewicza dość intrygujący jest, pozostałam przy starej, dobrej metodzie......
Dzisiaj pośladki mnie nie bolą, za to ręce już tak...ale siedzieć mogę, a na odciski na rękach zrobię sobie okłady z chleba i pajęczyny, to podobno dobra metoda na różne dolegliwości, to może i na moje odciski zadziała.
Dziadek-grzybek do orzechów i 1/3 mojego orzechowego urobku :)
Beata

piątek, 13 grudnia 2013

Mój antyk ;))))

Z sentymentem wspominam dom babci, leśniczówkę, zagubioną w lesie. To była zupełna głusza. Do najbliższego sąsiada jakieś 3-4 km, do sklepu prawie 5. Zimą bywało, że nie można było tam dotrzeć, bo śnieg uniemożliwiał poruszanie się, Nawet pieszo było trudno pokonać zaspy.
 Właściwie , to nie o tym chciałam pisać, ale tak mi się skojarzyło, bo przecież zima puka do okien.
W domu dziadków było dużo mebli, które do dzisiaj wspominam.
Szczególnie zapadły mi w pamięć dwa krzesła. Zupełnie nie wiem czy miały jakąkolwiek wartość, ale wyglądały na siedziska a'la "Ludwik XVI" ;) Jako mała dziewczynka lubiłam na nich przesiadywać i wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką, w krynolinach.
Krzesła były gięte, bogato rzeźbione, pozłacane. Siedziska wyściełane pięknym materiałem. Oczywiście widać było, że czas nie oszczędził ich, ale i tak prezentowały się wytwornie.
Była też u babci etażerka z kryształowymi szybami. Jej drzwiczki zdobione były misternymi, kwiatowymi rzeźbami. Nie wiem skąd takie meble znalazły się u babci, bo to były meble, jak nie z babcinego świata. W każdym razie robiły na mnie wrażenie i pobudzały moją wyobraźnię.
Niestety te cuda przepadły, byłam młodą dziewczyną, kiedy dom dziadków był "likwidowany" i meble albo zostały spalone (!) albo trafiły do sąsiadów.
Sentyment do staroci pozostał mi i właściwie do dzisiaj nie mogę sobie darować, że pozwoliłam, żeby te "perełki" przepadły.
Tamtych mebli nie udało mi się uratować, ale kredens po drugiej babci, już tak :)
Przez wiele lat, podziwiałam ten kredens w kuchni babci Zeni. Wyobrażałam sobie, że jest baaaardzo stary.....Kredens trafił do piwnicy i służył do przechowywania przetworów. Strasznie było mi szkoda, że musi tam stać...ale w końcu nadeszła jego druga młodość.
Z piwnicy wydobywało go 6 chłopa...taki ciężki !!!!!
Był pokryty niezliczoną ilością lakieru, zdrapywałyśmy go z córką przez tydzień. Cały czas miałam nadzieję, że "dokopiemy" się do drewna. I jakie było moje rozczarowanie, kiedy spod lakieru zaczęły "wyłazić" jakieś płyty w kolorze paskudnego groszku ! Okazało się, że kredens nie jest tak stary jak przypuszczałam, znalazłam naklejoną metkę z rokiem produkcji......1951. No cóż...... liczyłam, że będę mieć mebel zdecydowanie starszy...no i ten groszkowy...paskudztwo! Jakoś trzeba było pozbyć się tego obrzydliwego koloru. Nie zostało nic innego, jak tylko zamalować :)  I uzyskałyśmy taki efekt
 Nadstawka została powieszona:)
Przynajmniej blat jest drewniany......a był obity brzydką ceratą.
Zmieniłam uchwyty.....
i kredens "robi" w mojej kuchni za antyk ;)
Beata

sobota, 7 grudnia 2013

Gryczanki

Naszło mnie, żeby podzielić się przepisem na kotlety gryczane. Zapewne są osoby, które go znają, ale może przyda się dla tych, dla których jest nowością ;)
Przepis zerżnęłam od siostry, która jako wieloletnia nie jadaczka mięsa, różne pomysły do swojego menu wprowadza. Sama jestem jak najbardziej mięsożerna, jak i moje potomstwo, ale te kotlety zrobiły furorę :)
Składniki :
2-3 woreczki kaszy gryczanej
1 opakowanie warzyw mrożonych (mieszanka warzywna)
1 cebula
2-3 jajka
bułka tarta (ilość zależna od kleistości kaszy)
sól, pieprz...i jakie tam przyprawy do głowy przyjdą i pod rękę się nawiną.

Do tej potrawy, należy długo gotować kaszę gryczaną. Dosyć niechętnie, robi się ona kleista, więc im dłużej, tym lepiej. W tym samym czasie na odrobinie oleju należy udusić warzywa z jedną cebulą, pokrojoną w kostkę. I tu najlepsze są mrożone ( mieszanka warzywna), bo szybko robi się z nich paćka ;) Można oczywiście "pobawić" się ze świeżymi, ale to wymaga dużo więcej czasu.
Na 2-3 torebki kaszy gryczanej, jedna paczka warzyw mrożonych. Chociaż od naszej inwencji zależy w jakich proporcjach połączymy te składniki. Na jeden woreczek kaszy, jedno jajko.....i bułka tarta.
Tak wygląda masa wstępna, kasza wymieszana z warzywami, jajka i bułka tarta. Jak łatwo się domyślić użyłam 3 woreczki kaszy, bo towarzystwo, pochłania kotlety w ilościach hurtowych ;)
Wymieszaną masę zostawiam na kilka minut, żeby bułka nabrała wilgoci i stała się kleiwem dla kotletów.
Następnie bierzemy się za formowanie kotletów.
Trochę to bywa skomplikowane, bo kasza gryczana jest chimeryczna i nie zawsze chce się ładnie formować.  Raz nawet nie uzyskałam kotletów, więc na patelni zrobiła się lekki kipisz....ale i tak rodzinie smakowało ;) Kotleciki obtaczamy w bułce tartej.....i na patelnię :)
Serwuję je z sosem pieczarkowym lub sosem czosnkowym na bazie jogurtu :)
Próbne smażenie się odbyło. Na trzy kotlety, jeden ma wygląd jak należy, więc go pokazuję ;) Kiedyś planowałyśmy z Lidką i Iloną, kulinarnie zawojować media...ale czy z tymi kotletami mogę jeszcze o tym marzyć????
Ciężki jest los gospodyni domowej !!!!
 -------------------------------------------------------------------------------------
Za oknem nadal wyje i gwiżdże, chociaż jakby, z nieco mniejszym zapałem. Za to w nocy poważnie bałam się o swój dach nad głową i to w dosłownym znaczeniu. Miałam wrażenie, że wietrzysko nie odpuści, póki nie zdejmie go z domu! Ponieważ pilnowałam go i siłą woli trzymałam na miejscu, jestem nie wyspana i prezentuję piękne podkowy pod oczami ;(
Beata

piątek, 6 grudnia 2013

U Mikołaja byłam.....

Wybierałam się...trochę jak sójka za morze....
Najpierw, to miała być środa...ale się zmaściło. No to pomyślałam...może czwartek?...W czwartek, prace dodatkowe uziemiły mnie w domu. No to już nie planując specjalnie.....nastawiłam się jednak na piątek ;)
Trochę mnie przestraszyły prognozy...bo od wczorajszego wieczora, trąbili na wszystkich kanałach telewizyjnych i radiowych o wietrzysku!
Rano telefon...u mnie jakoś spokojnie...tam też wiatr nie tak dokuczliwy, jak zapowiadali. No to w drogę....Z tym, że najpierw samochód musiałam "odkuć" z lodu, bo wziął i zamarzł przez noc, stacja benzynowa.....gps-podpowiadacz i na trasę wyruszyłam.
Jadę sobie i zastanawiam się gdzie te meteorologi wiatr 100-kilometrowy wypatrzyli...cisza, spokój...w autku cieplutko...trochę głowa dawała o sobie znać, więc ciśnieniowe spadki prawidłowo przewidzieli. I tak sobie jadę, jadę, jadę...aż nagle, samochody przede mną zwalniają...myślałam, że jakieś prace drogowe, bo grudzień, to jak najbardziej odpowiedni czas, na rozkładanie nowego asfaltu.
I w jakim ciężkim szoku byłam, gdy okazało się, że te zwalniające pojazdy, właśnie wjeżdżają na lodowisko!!! I się zaczęło....żeby nie wywijać piruetów ( bo jazda figurowa na lodzie, to nie jest moja najmocniejsza strona) na liczniku nie więcej niż 20 km/godz., a i to były momenty, gdy wydawało mi się, że zbyt szarżuję! Żabka wyposażona w zimowe obuwie, a tak naprawdę, to bardziej łyżwy by się tam przydały ;) Ciężarówy, ciężko sapały, nie mogąc wspiąć się, nawet pod niewielkie wzniesienie. Panowie szoferzy, z łopatami latali po zamarzniętych polach, próbując zdobyć, chociaż odrobinę ziemi, co by podsypać pod koła. Zatrzymanie samochodu, mogło spowodować, że sama latałbym po polu w podobnych celach, tylko że łopaty nie wożę ( może należałoby?)....Tak więc slalom gigant pomiędzy ciężarówkami,popełniali wszyscy pozostali użytkownicy drogi. Odcinek 15 km. pokonałam w zawrotnym czasie...40 minut. Po tych ekwilibrystykach dotarłam do celu.
Spytacie gdzie tak pędziłam?....
Do Ilonki oczywiści !  Jak się wejdzie do Ilonki, to jakby człowiek znalazł się w bezmiarze ciepła..i nie chodzi o ciepło kaloryferów!...Przy kawie i cytrynowej babce zaczęłyśmy...gadać i gadać i gadać :) Czas zasuwał jak oszalały.....
Dane mi było poznać jeszcze jedną sympatyczną, ciepłą, niemal jak z bajki, osobę....Olgę Jawor. To była telefoniczna rozmowa, "telefoniczne poznanie" ale jakże miłe....
Czas był nieubłagany, zaczęłam zbierać się w drogę powrotną.............i się zaczęło !
Zostałam zasypana prezentami !!!!!.....Otrzymałam ogromną, piękną "gwiazdę betlejemską".
W Ilonkowej pracowni "Kurnik Sztuki", mogłam wybrać sobie bombkę, wykonaną przez Ilonkę i dachówkę.....
W tej dachówce, zakochałam się od pierwszego wejrzenia, jeszcze na blogu u Ilonki. Bombka jest urocza...z aniołkami :)
I muszę się przyznać, do jeszcze jednego....."wydębiłam" !!!! jeszcze jedną dachówkę, Tłumaczy mnie tylko jedno....Ilonka chciała ją wywalić !!!!!, bo ponoć, to pierwsza jej próba "dachówkowa"....no ale jak można wywalać taką rzecz?..no jak można!!!!
Tak obdarowana, zapakowałam się w Żabkę...i rozpoczęłam powrót do domu..... Z tym, że aura zupełnie się zmieniła....u Ilonki wyginało drzewa, drzwi od samochodu niemal wyrwało z zawiasów !!!!....Trochę się bałam lodowiska, bo w połączeniu z tym wiatrem, mogło się okazać, że Żabka nie tylko jeździ..... ale też fruwa!!!!
Jednak tym razem, panowie drogowcy, stanęli na wysokości zadania i ślizgawicy już nie było...ale z wiatrem sobie nie poradzili ;)...pizgało tak, że wszystkie siły wytężałam, żeby utrzymać kierownicę.
A teraz siedzę sobie w domku...za oknem świszcze, gwiżdże, wyje......a ja wspominam te chwile spędzone u Ilonki i rozmowę z Olgą......i dekoruję swoją chałupkę przywiezionymi prezentami.
Takiego Mikołaja nigdy nie miałam!!!!!!!
Beata

czwartek, 5 grudnia 2013

Plotkujemy

Plotka jest definiowana w słownikach językowych jako niesprawdzona lub kłamliwa pogłoska, powodująca utratę dobrego wizerunku osoby, której dotyczy, a plotkowanie jako robienie, rozpowszechnianie plotek. Powszechnie uważa się, że plotka jest synonimem pogłoski, która jest definiowana jako rozpowszechnianie niepewnych, niesprawdzonych wiadomości. Jednakże z takimi definicjami nie zgadzają się przedstawiciele nauk społecznych. (wg.wiki)
Plotka jest stara jak świat. Plotka, to zwykle nie sprawdzona lub ponad miarę przetworzona informacja. Plotkowało się na dworach królewskich, plotkowano i pod strzechą. Niszczyła dynastie monarsze, była powodem niejednego stosu.
Plotka funkcjonuje w każdej grupie, formalnej czy nieformalnej. Wielu przełożonych wykorzystuje plotkę, jako narzędzie sprawowania władzy. Poprzez rozpowszechnianie, a nawet tworzenie plotek, utrzymują swoich podwładnych w "ryzach". Ale ta broń jest obosieczna i swoje ostrze, niejednokrotnie kieruje przeciwko osobie, która ją stworzyła.
Niewinna plotka, przekazywana "z ust do ust", rośnie i pęcznieje, nabiera zupełnie innego znaczenia, niż miała na początku.
Gdyby wierzyć stereotypom, to plotkują tyko kobiety. A to nie prawda. Sama przez wiele lat pracowałam z mężczyznami, byłam w ich gronie "rodzynkiem". I nigdy nie nasłuchałam się tylu plotek, jak właśnie od panów. Jak groźna, a nawet niebezpieczna może być plotka, przekonałam się na własnej skórze.
Pewnego dnia pożaliłam się koledze....." mam  tyle "papierów", że nie wiem kiedy się z tego wygrzebię". Po kilku godzinach, zostałam wezwana do szefa i usłyszałam..." Podobno żali się Pani, że zarzucam Panią papierami, i że robi Pani robotę głupiego" (!?) Wyprostowanie tej sprawy kosztowało mnie trochę nerwów.....Swoją drogą, to dosyć niechlubny przykład szefa, który "wsłuchiwał" się we wszelkie plotki, pogłoski. Nadstawiał uszu dla każdej, nawet najbardziej bzdurnej "informacji" i wykorzystywał je w swoim sprawowaniu władzy.
A dlaczego to piszę?...Bo dowiedziałam się, że pewna plotka uderzyła w niego i być może zniszczy jego życie zawodowe, a może również prywatne.
Beata

poniedziałek, 2 grudnia 2013

sprawozdanie

Jak wiecie, wczoraj byłam na tragach w "La Hacienda" w Częstochowie.

Miejsce przyjemne, ciekawie urządzone.
Niestety, pogoda spłatała poważnego psikusa, było okropnie zimno, wiał nieprzyjemny wiatr, więc ludziska niechętnie wyściubiali nosy z domów.
Za to, wśród wystawiających, byli sympatyczni ludzie. Prawie wszyscy rękodzielnicy...były szyte ręcznie zabawki, ręcznie robione mebelki do lalkowych domków, biżuteria robiona przez dwie młode, sympatyczne dziewczyny, ale były też kosmetyki, garnitury a nawet artysta fotograf...i ciasteczka domowej roboty. Ciasteczka zakupiłam oczywiście i właśnie chrupię je sobie :)
Największą niespodziankę, zrobiła mi Ilonka. Niezrównana to kobieta, poświęciła pół niedzieli i przyjechała wspierać mnie :), kiedy zobaczyłam ją w drzwiach, byłam w ogromnym szoku :))))
Swoją wizytą, sprawiła mi niebywałą radość, tym bardziej, że zupełnie nie zdradziła się ze swoimi planami :))))
Czas spędziłam sympatycznie i na pewno nie był to czas zmarnowany :)
Beata

niedziela, 1 grudnia 2013

Tadam...tadammm !!!!

Nadszedł czas zakończenia zabawy "List do Mikołaja".
Dziękuję wszystkim uczestniczkom za udział w zabawie, za zaangażowanie i serce z jakim pisałyście swoje listy :)
Mikołaj z wielkim zainteresowaniem przeczytał wszystkie komentarze, wielokrotnie wzruszył się i niejedną łzę wzruszenia uronił. Musiał jednak zastosować się do reguł konkursu. Najpierw, więc powstały losy :
Wszystkich uczestniczek, Mikołaj naliczył 36. I muszę Wam powiedzieć, że Mikołaj jest pod wielkim wrażeniem ilości zgłoszeń.Okazuje się, że Mikołaj jest bardzo oczekiwaną osobą. I Mikołajowi bardzo ciepło zrobiło się na sercu :), że dla tak wielu osób, nadal jest ważny i nadal może spełniać marzenia. Mikołaj wielce wzruszony zajął się dalszymi przygotowaniami do losowania.
Staruszek, Mikołaj ładnie poskładał losy i pieczołowicie ułożył je w maszynie losującej:
I nastąpił trudny moment dla Mikołaja....zaczął szukać "sierotki", która to dokonałby losowania.
Figa i Muniek odmówili wystąpienia w tej roli, bardziej sobie ceniąc ciepełko kaloryferów. Okazało się również, że Kama nie bardzo się nadaje, bo łapy ma zbyt duże....
Nie pozostało Mikołajowi, nic innego, jak samemu zmienić się w "sierotkę", ustawić się przy maszynie i dokonać losowania.


I tak....... pierwsza nagroda idzie doooo !!!!!!..........OLGI JAWOR.....
Olga wybrała dla siebie torebkę nr 2
Po chwili Mikołaj-sierotka, wyciągnął kolejny los

Nagroda pocieszenia idzie dooooo !!!!! ......MNEMOSYNE....
Jedno z trzech etui na okulary ( może być na telefon ;))
Mikołaj-sierotka, starszy już człowiek, ale wielką radość sprawiło mu wyciąganie losów.....i ku swej radości, dokonał jeszcze jednego ciągnięcia....

Nagroda, niespodzianka, idzie doooo!!!!!.....AGATY RAK

OLGA JAWOR, MNEMOSYNE, AGATA RAK....PROSZONE SĄ O NADESŁANIE ADRESU
na maila catinabagg@gmail.com, by Mikołaj mógł dokonać natychmiastowej wysyłki :)
Dodatkowo Mikołaj uprasza Mnemosyne o dokonanie wyboru etui :)
Mikołaj ubolewa, że nie jest w stanie obdarować wszystkich uczestniczek zabawy...ale ma nadzieję, że będzie mógł spełnić jeszcze niejedno marzenie, pod postacią,......np. Zajączka ;)
Mikołaj wysyła wszystkim uczestniczkom wirtualne buziaki :))))
Beata

czwartek, 28 listopada 2013

Od pałki....do skóry (6)

Właściwie dzisiejszy post, powinien ukazać się w październiku. Ale mi wyszedł dzisiaj, więc nie będę czekać prawie rok z jego publikacją :)
Każdy z nas miał nauczycieli, którzy zapisali się w naszej pamięci. Zapisali się, bo byli "jacyś". Tacy bezbarwni, nijacy...przepadli w czeluściach naszych zwojów mózgowych ;)
W swojej szkolnej "karierze" miałam kilku, których wspominam z różnych powodów..... jedni byli po prostu dobrymi fachowcami...inni zaleźli za skórę :)
Moją pierwszą nauczycielką była Pani Irenka. Była cudowną nauczycielką, matkowała swoim maluchom. Była ciepłą osobą, nigdy nie krzyczała na nas. A była rzecz, której strasznie się bałam idąc do I klasy...starsze koleżanki opowiadały o nauczycielkach, które "za karę" waliły linijką po łapach. Ta, nigdy nie stosowała takich metod.
Kilka lat później moją wychowawczynią, była nauczycielka matematyki. Należała do pedagogów, którzy nie cofali się przed użyciem "ciężkich", nawet bardzo brzydkich słów. Wyzywała nas od matołów, osłów, tępaków.....( co się dziwić, gdy trafiały się gwiazdy, które w 7 klasie, nie umiały tabliczki mnożenia !?!?!?!?) Pomimo tego, wszyscy uważaliśmy ją za super pedagoga, bo potrafiła zmobilizować nas do pracy, była dowcipna i mimo wszystko wyrozumiała :) To była kobieta...."do tańca i do różańca".... było wiadomo, że można do niej pójść z każdym problemem.
Z czasów "podstawówki" wspominam jeszcze nauczycielkę chemii. Była to kobieta, której wygląd przyprawiał o palpitacje serca, a kiedy się odezwała, dusza lądowała na ramieniu. Pani była działaczką harcerską, dosyć wysoko "ustawioną" w hierarchii. Wydawałoby się, że z tej racji, powinna mieć "podejście" do młodzieży......gdzie tam, na jej lekcjach panowała cisza "jak makiem zasiał", traktowała uczniów, jak zło konieczne...brrrrrr.
Z czasów liceum, wspominam trzy nauczycielki.
"Fizyczka", zawsze wyczesana....a miała włosy piękne ! Fizyki nie umiała wytłumaczyć, ale o swoich kłopotach z mężem i dziećmi mogła rozprawiać godzinami. Wyżalała się na niewierność małżonka ( nauczyciel w-f), narzekała na swoje nieznośne dzieci. Można powiedzieć, że dawała nam lekcje życia ;)
"Historyczka", rozedrgana, wiecznie zdenerwowana.....W ciągu 45 minut, można było u niej "zdobyć" 3 "fleki" (dwóje). Odpytywała na korytarzu, przed wejściem do klasy. W ciągu 1 godziny lekcyjnej potrafiła kilka razy przechodzić od histerycznego śmiechu, do łez (?).  Po latach dowiedziałam się, że miała poważne problemy rodzinne.
W czasie swojej edukacji, nie miałam szczęścia do "chemiczek". W liceum trafiłam na dziwną nauczycielkę....miała przezwisko "Kroma"...nie pamiętam skąd się wzięło. Chemia z nią , to była udręka. Jeśli uczeń, wezwany do odpowiedzi, odpowiedział prawidłowo ( a nawet śpiewająco) nie otrzymywał oceny.." co mi tu podtykasz ten dzienniczek, dzisiaj ocen nie stawiam" . Ale jeśli odpowiedź wypadła źle, żądała dzienniczka.
Miałam też super nauczycielkę, która wykładała ekonomię. Była świetną osobą, ekonomia wchodziła nam do głowy...jak po maśle ;)
I wspominam także nauczyciela plastyki (rysunków) z liceum. Uczył mnie plastyki jeden rok. Był to absolwent ASP w Krakowie. Myślę, że ten rok w liceum, traktował jak zsyłkę, bo na 30 osób, niewiele przejawiało jakiekolwiek talenty plastyczne. Kiedy odchodził, cała klasa odetchnęła, bo był bardzo wymagający...a ja bardzo żałowałam.
Minęło wiele lat, moja córka dostała się do Liceum Plastycznego...i tam jednym z wykładowców, był "mój" nauczyciel plastyki :) Nadal wymagający i jak mówiła młodzież..."upierdliwy"....
Teraz, z perspektywy czasu, wspominam te szkolne lata z wielkim sentymentem :)
Beata

środa, 27 listopada 2013

Impreza

W  niedzielę 1 grudnia, będzie się działo.
Jest takie miejsce w Częstochowie, które nazywa się La Hacienda.
I tam właśnie w najbliższą niedzielę, 1 grudnia odbędzie się fantastyczna impreza.
Będzie kilkunastu wystawców, twórców rękodzieła i ja tam również będę :)
Zapraszam wszystkich, bo myślę, że warto przejechać, nawet te kilkadziesiąt kilometrów i "zdobyć" niepowtarzalne drobiazgi. Tym bardziej, że czas obdarowywania nadchodzi, a fajnie jest podarować coś wyjątkowego, niebanalnego...a takie właśnie rzeczy będzie można znaleźć w La Hacienda!
"La Hacienda" Częstochowa, ul Kilińskiego 9, godz. 14........ZAPRASZAM!!!

Niezwykłe, klimatyczne miejsce.




Nie tylko można tam coś zjeść, czy napić się, jak widzicie można tam również poczytać i wyciągnąć się na hamaku ;)
Czyż nie urocze miejsce, żeby po prostu pobyć i chłonąć tą atmosferę :)
Beata
PS. To już ostatnie niemal godziny, żeby napisać  "List do Mikołaja" W niedzielę nastąpi rozstrzygnięcie zabawy, więc jeśli chcecie żeby Mikołaj spełnił wasze marzenie, piszcie do niego ;)))



poniedziałek, 25 listopada 2013

Ja tam byłam.......

Kiepsko spałam.
Straszyli w telewizorze śniegami, więc przeżywałam żeby mnie nie zasypało ;)
Rano co zobaczyłam?...oczywiście śnieg...W telewizorze znowu gadali, że ślisko, że przymrozek....Samochód oczywiście był zasypany i nawet musiałam go skrobać.
Ale co tam..... z czeluści szuflady wyjęłam gps-a i w drogę.....
Korzystałam nie raz z tego dobrodziejstwa, jakim jest gps....ale po prawdzie często "modyfikowałam" jego polecenia ;) Tym razem jednak zdałam się zupełnie na niego, co by nie pobłądzić ;) w tej najważniejsze podróży.
Droga poszła, jak po maśle..ani ślisko nie było, a i śniegu, po drodze, tyle co kot napłakał.
Co prawda niemal u celu podróży, deczko się pogubiłam (mimo gps-a), ale w końcu kilka minut po 10 witałam się z Ilonką.
Ilonka, to ciepła, urocza osoba. Kiedyś pisała o diecie, która to miała, między innymi, ją odmłodzić (?)....no ja nie wiem....czy ona chce wyglądać jak osesek?!?!?!?!?
Od pierwszego spojrzenia, od pierwszego słowa, wiedziałam, że trafiłam do cudownej osoby :)
Ponieważ zajechałam rano i dzieci były w szkole, miałyśmy kilka ładnych godzin do przegadania.
Zasiadłyśmy przy kawie i pysznym cieście w Ilonkowej kuchni. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam kuchnie właśnie. Kuchnia, to jak serce domu......
Gadałyśmy i gadałyśmy i gadałyśmy i gadałyśmy..i tak bym mogła gadać i gadać z Ilonką w nieskończoność :))))
Poznałam męża Ilonki.....i to jest złoty chłop, ze świecą takiego szukać. Zresztą Ilonka wie jaki ma skarb ;) Tworzą świetne małżeństwo, widać uczucie jakie ich łączy. Wspólnie tworzą niepowtarzalną atmosferę, miałam wrażenie, że znamy się od lat, a nie od kilku godzin :)
Oczywiście MUSIAŁAM obejrzeć Ilonki pracownię :KURNIK SZTUKI". I jestem oczarowana jej pracami. Zdjęcia prac Ilonki robią wrażenie, ale w realu, to zupełnie inna bajka :)

U Ilonki w pracowni już świątecznie i baaardzo klimatycznie.
Jedno mam zastrzeżenie! Ilonka w każde zdjęcie "pakowała" moje torby....się uparła i nijak nie szło dyskutować z kobietą....No, taka uparta jest !!!! ;))))
Poznałam oczywiście dzieciaczki Ilonki, a dzieci ma równie ładne jak ona sama :)
Chciałam wyjechać, zanim zacznie się ściemniać, bo po zmroku nie jestem najlepszym kierowcą (kierownicą?), pomimo okularów, jakoś licho widzę w ciemnościach ;) Nijak nie umiałam wyjść z tego ciepłego domostwa. Załapałam się na pyszny obiadek i kawę poobiednią.
Nakarmiona i napita, pełna wrażeń, ruszyłam w drogę powrotną. I bardzo żałuję, że Ilonka nie mieszka bliżej. No niby nie daleko, bo co tam te 40-50 km...ale jednak.
Ponieważ pożyczyłam od Ilonki kilka książek, to musi ona liczyć się z tym, że znowu mnie u siebie zobaczy ;), chociaż liczę na rewizytę z jej strony :)))), mam nadzieję, że da się namówić!
To spotkanie, to piękny bonus z blogowego świata, wszystkim wam życzę takich spotkań!!!!
Beata


niedziela, 24 listopada 2013

Szykuję się.....

Świat za oknem szykuje się na przyjęcie Pani Zimy.
Ciężkie, gęste mgły snują się nad polami.
Przepowiadacze pogody twierdzą, że nadchodzą śniegi i nie ma co liczyć na to, że zima sobie odpuści :( Nawet moje koty, wyraźnie dają do zrozumienia, że należy poczynić stosowne przygotowania.
Muniek od kilku dni, ulubił sobie kącik w garderobie.
Figi nie udało mi się zlokalizować, gdzieś się zadekowała i grzeje swoje czarne futerko.
Cóż mi pozostało? Jako zwierz ciepłolubny, podjęłam decyzję o dociepleniu swojej osoby. Nie mylić cipłolubności z upałolubnością, bo upałów nie lubię, ale jeszcze bardziej nie znoszę zimy.
Kiedy zobaczyłam te papućki na straganie, uznałam że będą dla mnie idealne.
Teraz żadne zimowe wieczory nie są mi straszne. Uważam, że papućki są jak najbardziej gustowne, a przy tym świetnie grzeją moje stópki.
W pozycji "na Amerykanina" (nogi na stole)...a co!....dziergam różaną firankę.
Z tym, że to nie jedyne zajęcie na dzisiaj. Bo szykuję się również do podróży życia :) Podróż nie będzie odległa, jakieś 40 km jazdy samochodem, ale to moja pierwsza wyprawa związana z blogiem.
Otóż wybieram się na spotkanie z blogową, bratnią duszą. Przegadałyśmy wiele godzin przez telefon i nadszedł czas na realne spotkanie. Przygotowania są jak najbardziej poważne, bo przecież muszę się zaprezentować z jak najlepszej strony..  ;)))))
Miłego, niedzielnego odpoczynku
Beata

środa, 20 listopada 2013

Od pałki ...do skóry (5)

Torby szyję od dawna. A wszystko za sprawą córki, która stawiała przede mną takie zadania, żeby nie powiedzieć...żądała!
Pierwsze torby jakie uszyłam były z materiału, nie wszystkie przetrwały do dzisiaj, nie każda też nadaje się do pokazania ;)
To wieszak, który służy do "przechowywania" toreb. Niestety nie wszystkie mieszczą się na nim, ale mogę uznać, że jest to grupa reprezentatywna ;) Spora część jest przechowywana na strychu.
To torba z materiału. Powstała jakieś 10 lat temu. Mimo upływu czasu wygląda bardzo dobrze i nawet wielokrotne pranie, nie zaszkodziło jej :)
Tą torebkę "wydziergałam" na drutach i szydełku z czarnej wiskozy. Liczy sobie , dobre 10 lat.
I pomimo "słusznego" wieku, nadal służy córce :)
A to żółto-granatowe "cudo", to już skóra. Stosunkowo "młoda" torebka, bo ma raptem 4 lata.
Córka najbardziej gustuje w takich "workowych" tworach.
Moje pierwsze, pierwsze torby ze skóry powstały z tak zwanego przypadku.
Córka , za namową koleżanki ze studiów, wybrała się do hurtowni skór w Łodzi. I stamtąd "przywlokła" skórę. Rzuciła mi ją na kolana i powiedziała...." Mamo, uszyjesz mi torbę!"....Pytam się "jaką?"...."A coś wymyślisz!"
Jasne!!!!!..."wymyślisz"!!!  Myślałam długo, bo pół roku. Co jakiś czas córka mnie motywowała..."Noooo kiedy mi uszyjesz torbę?"....Z ogromną niechęcią myślałam o tym, że przyjdzie mi zmierzyć się z tym zadaniem. Przede wszystkim, maszyna jaką miałam, nie bardzo nadawała się do szycia skór. Marudziłam, że na Łuczniku, to ja se mogę...itd. ale jakoś to nie robiło wrażenia na moim dziecku. W końcu nie wytrzymałam tych jej "jęków". Zakupiłam igły i nici do szycia skóry...i się wzięłam. To znaczy wyjęłam skórę z czeluści szafy....i tak sobie leżała, jak wyrzut sumienia...a ja wcale pomysłu nie miałam. Ale któregoś dnia, dziecię me "wsiadło" na mnie, że teraz i że nie ma odwołania. I tak przymuszona z wielką niechęcią zaczęłam kombinować. Pomysłów było kilka, stanęło na wzorze "workowym" i wyszło takie coś.( kolory są zupełnie do chrzanu, bo ona jest pomarańczowo-żółta, przecierana)
O dziwo, ten wytwór, tak zachwycił koleżankę córki, że zostałam "zmotywowana" do uszycia kolejnego worka.
Tym razem, kolory jak najbardziej, prawdziwe :) Ten worek, "pęta" się gdzieś po Warszawie ;)
Te torby potraktowałam, jak chwilowy wybryk......i wcale nie myślałam, że mogą stać się "częścią mojego życia".
Beata
PS. Mikołaj , jeszcze przez kilka dni, zbiera zamówienia na prezenty :)



poniedziałek, 18 listopada 2013

Budka zielona - saga rdzinna

Zielona budka pojawiła się jakieś 45 lat temu. Na trawniku, pomiędzy blokiem a starą kamienicą. Zdawało się , że powstała z dnia na dzień. Jednego dnia, zieleń trawy, następnego zieleń budki.
Mimo, że to była konstrukcja drewniana, jej wykonanie było solidne i nawet  prezentowała się całkiem sympatycznie. Pomalowana na zielono, zdobywała rzesze fanów ;)
Właścicielką okazała się Pani Maria. Każdego dnia "likwidowała" jedną ścianę budki i powstawał stragan. Początkowo można było u niej kupić ziemniaki, marchew, pietruszkę....podstawowe warzywa.
Z czasem asortyment wzbogacał się. Pani Maria "sprowadziła" na swój stragan jajka, żurek, sprzedawany "na słoiki". Mijały lata, interes rozwijał się. Któregoś dnia za ladą pojawiła się młoda dziewczyna, Okazało się, że to córka Pani Marii,  Hanka. Hanka była wówczas, zbuntowaną nastolatką, która toczyła z matką nieustanną wojnę. Matka z córką dawały popisy, niemal teatralne. Kłóciły się tak głośno, że było je słychać w sąsiadujących budynkach ;) Łzy, krzyki, rzucanie warzywami były niemal na porządku dziennym.
I znowu mija kilka lat i za ladą pojawia się młody mężczyzna, mąż Hanki - Boguś. Boguś miał nieco odpychająca aparycję i sposób bycia. Ilekroć robiłam tam zakupy, jako bardzo młoda dziewczyna, robiłam wszystko, żeby nie on mnie obsługiwał. Był wiecznie naburmuszony i wkurzony wymaganiami klientów. Na jakiś czas, młode małżeństwo zniknęło z zielonej budki. Za to Pani Maria chwaliła się wnukami :)
Przez te kilkanaście lat, zielona budka wrosła w krajobraz ulicy, a jej właścicielka stała się, niemal jak rodzina. Stali klienci znali problemy Pani Marii, cieszyli się jej sukcesami a nawet niektórzy podpowiadali, jak rozwinąć działalność. Pani Maria, na takie podpowiedzi, zawsze reagowała jednakowo....."a tam, to już niech se młodzi robią". No i nadszedł czas, kiedy to młodzi objęli w posiadanie zieloną budką a Pani Maria zajęła się wnukami :).
Któregoś dnia gruchnęła informacja, że zielona budka jest zamknięta!!! Ludzie głośno narzekali, że budka przestaje działać, co niektórzy twierdzili, że młodzi tak się "obłowili" na handlu, że zamykają interes i będą leżeć "do góry brzuchami". Okazało się jednak, że w miejscu zielonej budki, powstał nieduży, biały pawilonik. Znacznie ładniejszy i wygodniejszy dla klientów i właścicieli. Od teraz komfort zakupów, znacznie się poprawił. Wchodziło się do pawiloniku, na głowę nie padał deszcze i stanie "w ogonku" nie narażało klientów na przeziębienia. Asortyment oferowany przez Hankę i Bogusia znacznie się zmienił. Obok warzyw, pojawił się chleb, mleko, sery....Jedynym minusem, robienia tam zakupów, były nie ustające kłótnie i zrzędzenia Hanki. Ale ludzie jakoś przywykli do tego specyficznego sposobu bycia właścicieli ;)
Młodzi, stawali się coraz starsi. Budka pomimo, że biała, nadal "nosiła" ksywę "zielona budka". Na pytanie "gdzie idziesz na zakupy?"......"do zielonej budki".
Mijały lata, interes kwitł, pomimo że w okolicy pojawiała się konkurencja.
Kilka lat temu, za ladą stanął młody człowiek, syn Hanki i Bogusia. Zenek z zapałem i wielkim oddaniem zaangażował się w rodzinny interes. Szybko u jego boku pojawiła się żona, Sylwia.
Coraz rzadziej w sklepie można było spotkać "starych" ( Hankę i Bogusia). Któregoś dnia głośno ogłosili, że od teraz szefami sklepu są Zenek i Sylwia.
Młodzi przebudowali pawilonik. Powiększyli go nieco, pojawiły się okna wystawowe zacienione markizami. Przybyło zaplecze. Zenek znacznie wzbogacił asortyment. Można by powiedzieć, że zmienił pawilonik w mini delikatesy. Wprowadził swojskie wędliny, wykroił miejsce na mięso, które u niego zawsze było świeże. Kilka rodzajów sera, pełna paleta jogurtów, piękne warzywa...to wszystko powodowało, że w sklepie zawsze byli klienci. Młodzi zawsze uśmiechnięci, sympatyczni. Nigdy nie kłócili się, czym zjednywali kolejnych klientów.
I nadszedł dzień przewrotu !
 Z dnia na dzień, ze sklepu zniknęli młodzi a pojawili się Hanka i Boguś. Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że młodzi zbuntowali się. Okazało się bowiem, że we "własnym" sklepie byli wyrobnikami, a wszelkie zyski zgarniała apodyktyczna Hanka. Zenek i Sylwia z cierpliwością znosili jej wtrącanie się w niemal każdy aspekt ich życia, licząc na to, że w końcu matka pozwoli im usamodzielnić się i w pełni zarządzać interesem. Jak widać zabrakło im cierpliwości.
A jak wygląda sklep pod rządami Hanki i Bogusia? No cóż.....zniknęły wędliny, nie ma już mięsa, ilość jogurtów znacznie ograniczona, warzywa jakoś straciły na świeżości. "Za ladę" wróciły kłótnie i awantury.
Jaki morał z tej opowieści płynie? Sztuką jest "oddanie pola" młodym.
Beata


sobota, 16 listopada 2013

Na oko.....

Dzisiaj "pochwalę" się potrawą, którą co jakiś czas wykonuję na kategoryczne żądanie swego potomstwa :)
Potrawa jest wielowarstwowa, kaloryczna jak diabli. Zwykle serwuję ją na obiad, z tym że w taki dzień nie spożywam kolacji a i ze śniadaniem na drugi dzień jest kłopot ;)
Została ochrzczona wiele lat temu i dumnie nosi nazwę "picca".
Pierwsze jej wykonania, to był "przegląd" lodówki, Z czasem zawartość "piccy" unormowała się na stałym poziomie i zawiera : kiełbasę, pieczarki, cebulę, paprykę, groszek konserwowy ( to pomysł syna) i rzecz oczywista ser żółty w ilościach hurtowych. Tak naprawdę to wszystkich składników jest lekki nadmiar ;)
Najpierw spód "piccy"...to ciasto drożdżowe. Robię je na tak zwanego czuja. Jedyną stałą jest jajko, reszta, to moja dowolna twórczość.
Odrobina drożdży + jajko + odrobina wody ....to wszystko sobie "rośnie".
 Następnie mąka..... na oko, z dużą ilością różnych ziół, tutaj nadal stosuję metodę..."co się nawinie"...... na oko :).
Ciasto na blachy.....a bo nie napisałam jeszcze, że jak robię tę swoją "piccę", to muszą być 2 blachy. Jedna jest konsumowana na miejscu, druga na wynos ;)
Dwie blachy z ciastem lądują w piekarniku...czas?...na oko!
Kiedy ciasto lekko się podpiecze, wykładam na nie, wcześniej podduszone, podpieczone składniki.
Najpierw papryka z cebulką.

Na to warstwa startego sera żółtego.
Następnie podsmażona kiełbasa i warstwa sera żółtego.
Następnie podduszone pieczarki, groszek konserwowy i warstwa sera żółtego.
I to wszystko do piekarnika.
Zapiekanie odbywa się oczywiście na oko ;)

Cztery osoby dokonały spustoszenia prostokątnej blachy ;)
"Picca" z tortownicy czeka na podział i wynos ;)
Gotowanie "na oko"...to jest to!!!!
Beata

piątek, 15 listopada 2013

Małe co nieco.

Od jakiegoś czasu, w celu odpoczynku, relaksu ;) popełniam w swojej pracowni takie małe drobiazgi.
Ponieważ grudzień za progiem, a co za tym idzie święta tuż, tuż...no to jak inaczej (?), musiałam pomyśleć o ozdobach choinkowych ;)
Myślałam, myślałam...i wymyśliłam.



Osiągnęłam taki efekt ;)
I żeby pokazać te drobiazgi w ich środowisku naturalnym ;) , wylazłam do ogródka. Poświęcenie moje było ogromne....bo zimno, jak diabli jest !

==================================================
Żabka nadal jeździ do mechanika...co wizyta to inny pomysł, a co pomysł, to ......pudło :(.....a ja z coraz mniejszą cierpliwością podchodzę do tych wizyt !!!
Kolejna w poniedziałek ...jestem bliska rozstroju nerwowego.
==================================================
Firanka się dzierga .....i się pruje, bo o ile początek poszedł jak po maśle...tak teraz cóś mi nie pasuje.
==================================================
Za oknem tak buro, że tylko wyć mi pozostało!!!!!
Beata