Spodobała Ci się któraś z moich toreb?
Chciałabyś mieć torbę wyjątkową, niebanalną ?
Napisz :catinabagg@gmail.com
Kto pyta, nie błądzi :)

czwartek, 28 listopada 2013

Od pałki....do skóry (6)

Właściwie dzisiejszy post, powinien ukazać się w październiku. Ale mi wyszedł dzisiaj, więc nie będę czekać prawie rok z jego publikacją :)
Każdy z nas miał nauczycieli, którzy zapisali się w naszej pamięci. Zapisali się, bo byli "jacyś". Tacy bezbarwni, nijacy...przepadli w czeluściach naszych zwojów mózgowych ;)
W swojej szkolnej "karierze" miałam kilku, których wspominam z różnych powodów..... jedni byli po prostu dobrymi fachowcami...inni zaleźli za skórę :)
Moją pierwszą nauczycielką była Pani Irenka. Była cudowną nauczycielką, matkowała swoim maluchom. Była ciepłą osobą, nigdy nie krzyczała na nas. A była rzecz, której strasznie się bałam idąc do I klasy...starsze koleżanki opowiadały o nauczycielkach, które "za karę" waliły linijką po łapach. Ta, nigdy nie stosowała takich metod.
Kilka lat później moją wychowawczynią, była nauczycielka matematyki. Należała do pedagogów, którzy nie cofali się przed użyciem "ciężkich", nawet bardzo brzydkich słów. Wyzywała nas od matołów, osłów, tępaków.....( co się dziwić, gdy trafiały się gwiazdy, które w 7 klasie, nie umiały tabliczki mnożenia !?!?!?!?) Pomimo tego, wszyscy uważaliśmy ją za super pedagoga, bo potrafiła zmobilizować nas do pracy, była dowcipna i mimo wszystko wyrozumiała :) To była kobieta...."do tańca i do różańca".... było wiadomo, że można do niej pójść z każdym problemem.
Z czasów "podstawówki" wspominam jeszcze nauczycielkę chemii. Była to kobieta, której wygląd przyprawiał o palpitacje serca, a kiedy się odezwała, dusza lądowała na ramieniu. Pani była działaczką harcerską, dosyć wysoko "ustawioną" w hierarchii. Wydawałoby się, że z tej racji, powinna mieć "podejście" do młodzieży......gdzie tam, na jej lekcjach panowała cisza "jak makiem zasiał", traktowała uczniów, jak zło konieczne...brrrrrr.
Z czasów liceum, wspominam trzy nauczycielki.
"Fizyczka", zawsze wyczesana....a miała włosy piękne ! Fizyki nie umiała wytłumaczyć, ale o swoich kłopotach z mężem i dziećmi mogła rozprawiać godzinami. Wyżalała się na niewierność małżonka ( nauczyciel w-f), narzekała na swoje nieznośne dzieci. Można powiedzieć, że dawała nam lekcje życia ;)
"Historyczka", rozedrgana, wiecznie zdenerwowana.....W ciągu 45 minut, można było u niej "zdobyć" 3 "fleki" (dwóje). Odpytywała na korytarzu, przed wejściem do klasy. W ciągu 1 godziny lekcyjnej potrafiła kilka razy przechodzić od histerycznego śmiechu, do łez (?).  Po latach dowiedziałam się, że miała poważne problemy rodzinne.
W czasie swojej edukacji, nie miałam szczęścia do "chemiczek". W liceum trafiłam na dziwną nauczycielkę....miała przezwisko "Kroma"...nie pamiętam skąd się wzięło. Chemia z nią , to była udręka. Jeśli uczeń, wezwany do odpowiedzi, odpowiedział prawidłowo ( a nawet śpiewająco) nie otrzymywał oceny.." co mi tu podtykasz ten dzienniczek, dzisiaj ocen nie stawiam" . Ale jeśli odpowiedź wypadła źle, żądała dzienniczka.
Miałam też super nauczycielkę, która wykładała ekonomię. Była świetną osobą, ekonomia wchodziła nam do głowy...jak po maśle ;)
I wspominam także nauczyciela plastyki (rysunków) z liceum. Uczył mnie plastyki jeden rok. Był to absolwent ASP w Krakowie. Myślę, że ten rok w liceum, traktował jak zsyłkę, bo na 30 osób, niewiele przejawiało jakiekolwiek talenty plastyczne. Kiedy odchodził, cała klasa odetchnęła, bo był bardzo wymagający...a ja bardzo żałowałam.
Minęło wiele lat, moja córka dostała się do Liceum Plastycznego...i tam jednym z wykładowców, był "mój" nauczyciel plastyki :) Nadal wymagający i jak mówiła młodzież..."upierdliwy"....
Teraz, z perspektywy czasu, wspominam te szkolne lata z wielkim sentymentem :)
Beata

środa, 27 listopada 2013

Impreza

W  niedzielę 1 grudnia, będzie się działo.
Jest takie miejsce w Częstochowie, które nazywa się La Hacienda.
I tam właśnie w najbliższą niedzielę, 1 grudnia odbędzie się fantastyczna impreza.
Będzie kilkunastu wystawców, twórców rękodzieła i ja tam również będę :)
Zapraszam wszystkich, bo myślę, że warto przejechać, nawet te kilkadziesiąt kilometrów i "zdobyć" niepowtarzalne drobiazgi. Tym bardziej, że czas obdarowywania nadchodzi, a fajnie jest podarować coś wyjątkowego, niebanalnego...a takie właśnie rzeczy będzie można znaleźć w La Hacienda!
"La Hacienda" Częstochowa, ul Kilińskiego 9, godz. 14........ZAPRASZAM!!!

Niezwykłe, klimatyczne miejsce.




Nie tylko można tam coś zjeść, czy napić się, jak widzicie można tam również poczytać i wyciągnąć się na hamaku ;)
Czyż nie urocze miejsce, żeby po prostu pobyć i chłonąć tą atmosferę :)
Beata
PS. To już ostatnie niemal godziny, żeby napisać  "List do Mikołaja" W niedzielę nastąpi rozstrzygnięcie zabawy, więc jeśli chcecie żeby Mikołaj spełnił wasze marzenie, piszcie do niego ;)))



poniedziałek, 25 listopada 2013

Ja tam byłam.......

Kiepsko spałam.
Straszyli w telewizorze śniegami, więc przeżywałam żeby mnie nie zasypało ;)
Rano co zobaczyłam?...oczywiście śnieg...W telewizorze znowu gadali, że ślisko, że przymrozek....Samochód oczywiście był zasypany i nawet musiałam go skrobać.
Ale co tam..... z czeluści szuflady wyjęłam gps-a i w drogę.....
Korzystałam nie raz z tego dobrodziejstwa, jakim jest gps....ale po prawdzie często "modyfikowałam" jego polecenia ;) Tym razem jednak zdałam się zupełnie na niego, co by nie pobłądzić ;) w tej najważniejsze podróży.
Droga poszła, jak po maśle..ani ślisko nie było, a i śniegu, po drodze, tyle co kot napłakał.
Co prawda niemal u celu podróży, deczko się pogubiłam (mimo gps-a), ale w końcu kilka minut po 10 witałam się z Ilonką.
Ilonka, to ciepła, urocza osoba. Kiedyś pisała o diecie, która to miała, między innymi, ją odmłodzić (?)....no ja nie wiem....czy ona chce wyglądać jak osesek?!?!?!?!?
Od pierwszego spojrzenia, od pierwszego słowa, wiedziałam, że trafiłam do cudownej osoby :)
Ponieważ zajechałam rano i dzieci były w szkole, miałyśmy kilka ładnych godzin do przegadania.
Zasiadłyśmy przy kawie i pysznym cieście w Ilonkowej kuchni. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam kuchnie właśnie. Kuchnia, to jak serce domu......
Gadałyśmy i gadałyśmy i gadałyśmy i gadałyśmy..i tak bym mogła gadać i gadać z Ilonką w nieskończoność :))))
Poznałam męża Ilonki.....i to jest złoty chłop, ze świecą takiego szukać. Zresztą Ilonka wie jaki ma skarb ;) Tworzą świetne małżeństwo, widać uczucie jakie ich łączy. Wspólnie tworzą niepowtarzalną atmosferę, miałam wrażenie, że znamy się od lat, a nie od kilku godzin :)
Oczywiście MUSIAŁAM obejrzeć Ilonki pracownię :KURNIK SZTUKI". I jestem oczarowana jej pracami. Zdjęcia prac Ilonki robią wrażenie, ale w realu, to zupełnie inna bajka :)

U Ilonki w pracowni już świątecznie i baaardzo klimatycznie.
Jedno mam zastrzeżenie! Ilonka w każde zdjęcie "pakowała" moje torby....się uparła i nijak nie szło dyskutować z kobietą....No, taka uparta jest !!!! ;))))
Poznałam oczywiście dzieciaczki Ilonki, a dzieci ma równie ładne jak ona sama :)
Chciałam wyjechać, zanim zacznie się ściemniać, bo po zmroku nie jestem najlepszym kierowcą (kierownicą?), pomimo okularów, jakoś licho widzę w ciemnościach ;) Nijak nie umiałam wyjść z tego ciepłego domostwa. Załapałam się na pyszny obiadek i kawę poobiednią.
Nakarmiona i napita, pełna wrażeń, ruszyłam w drogę powrotną. I bardzo żałuję, że Ilonka nie mieszka bliżej. No niby nie daleko, bo co tam te 40-50 km...ale jednak.
Ponieważ pożyczyłam od Ilonki kilka książek, to musi ona liczyć się z tym, że znowu mnie u siebie zobaczy ;), chociaż liczę na rewizytę z jej strony :)))), mam nadzieję, że da się namówić!
To spotkanie, to piękny bonus z blogowego świata, wszystkim wam życzę takich spotkań!!!!
Beata


niedziela, 24 listopada 2013

Szykuję się.....

Świat za oknem szykuje się na przyjęcie Pani Zimy.
Ciężkie, gęste mgły snują się nad polami.
Przepowiadacze pogody twierdzą, że nadchodzą śniegi i nie ma co liczyć na to, że zima sobie odpuści :( Nawet moje koty, wyraźnie dają do zrozumienia, że należy poczynić stosowne przygotowania.
Muniek od kilku dni, ulubił sobie kącik w garderobie.
Figi nie udało mi się zlokalizować, gdzieś się zadekowała i grzeje swoje czarne futerko.
Cóż mi pozostało? Jako zwierz ciepłolubny, podjęłam decyzję o dociepleniu swojej osoby. Nie mylić cipłolubności z upałolubnością, bo upałów nie lubię, ale jeszcze bardziej nie znoszę zimy.
Kiedy zobaczyłam te papućki na straganie, uznałam że będą dla mnie idealne.
Teraz żadne zimowe wieczory nie są mi straszne. Uważam, że papućki są jak najbardziej gustowne, a przy tym świetnie grzeją moje stópki.
W pozycji "na Amerykanina" (nogi na stole)...a co!....dziergam różaną firankę.
Z tym, że to nie jedyne zajęcie na dzisiaj. Bo szykuję się również do podróży życia :) Podróż nie będzie odległa, jakieś 40 km jazdy samochodem, ale to moja pierwsza wyprawa związana z blogiem.
Otóż wybieram się na spotkanie z blogową, bratnią duszą. Przegadałyśmy wiele godzin przez telefon i nadszedł czas na realne spotkanie. Przygotowania są jak najbardziej poważne, bo przecież muszę się zaprezentować z jak najlepszej strony..  ;)))))
Miłego, niedzielnego odpoczynku
Beata

środa, 20 listopada 2013

Od pałki ...do skóry (5)

Torby szyję od dawna. A wszystko za sprawą córki, która stawiała przede mną takie zadania, żeby nie powiedzieć...żądała!
Pierwsze torby jakie uszyłam były z materiału, nie wszystkie przetrwały do dzisiaj, nie każda też nadaje się do pokazania ;)
To wieszak, który służy do "przechowywania" toreb. Niestety nie wszystkie mieszczą się na nim, ale mogę uznać, że jest to grupa reprezentatywna ;) Spora część jest przechowywana na strychu.
To torba z materiału. Powstała jakieś 10 lat temu. Mimo upływu czasu wygląda bardzo dobrze i nawet wielokrotne pranie, nie zaszkodziło jej :)
Tą torebkę "wydziergałam" na drutach i szydełku z czarnej wiskozy. Liczy sobie , dobre 10 lat.
I pomimo "słusznego" wieku, nadal służy córce :)
A to żółto-granatowe "cudo", to już skóra. Stosunkowo "młoda" torebka, bo ma raptem 4 lata.
Córka najbardziej gustuje w takich "workowych" tworach.
Moje pierwsze, pierwsze torby ze skóry powstały z tak zwanego przypadku.
Córka , za namową koleżanki ze studiów, wybrała się do hurtowni skór w Łodzi. I stamtąd "przywlokła" skórę. Rzuciła mi ją na kolana i powiedziała...." Mamo, uszyjesz mi torbę!"....Pytam się "jaką?"...."A coś wymyślisz!"
Jasne!!!!!..."wymyślisz"!!!  Myślałam długo, bo pół roku. Co jakiś czas córka mnie motywowała..."Noooo kiedy mi uszyjesz torbę?"....Z ogromną niechęcią myślałam o tym, że przyjdzie mi zmierzyć się z tym zadaniem. Przede wszystkim, maszyna jaką miałam, nie bardzo nadawała się do szycia skór. Marudziłam, że na Łuczniku, to ja se mogę...itd. ale jakoś to nie robiło wrażenia na moim dziecku. W końcu nie wytrzymałam tych jej "jęków". Zakupiłam igły i nici do szycia skóry...i się wzięłam. To znaczy wyjęłam skórę z czeluści szafy....i tak sobie leżała, jak wyrzut sumienia...a ja wcale pomysłu nie miałam. Ale któregoś dnia, dziecię me "wsiadło" na mnie, że teraz i że nie ma odwołania. I tak przymuszona z wielką niechęcią zaczęłam kombinować. Pomysłów było kilka, stanęło na wzorze "workowym" i wyszło takie coś.( kolory są zupełnie do chrzanu, bo ona jest pomarańczowo-żółta, przecierana)
O dziwo, ten wytwór, tak zachwycił koleżankę córki, że zostałam "zmotywowana" do uszycia kolejnego worka.
Tym razem, kolory jak najbardziej, prawdziwe :) Ten worek, "pęta" się gdzieś po Warszawie ;)
Te torby potraktowałam, jak chwilowy wybryk......i wcale nie myślałam, że mogą stać się "częścią mojego życia".
Beata
PS. Mikołaj , jeszcze przez kilka dni, zbiera zamówienia na prezenty :)



poniedziałek, 18 listopada 2013

Budka zielona - saga rdzinna

Zielona budka pojawiła się jakieś 45 lat temu. Na trawniku, pomiędzy blokiem a starą kamienicą. Zdawało się , że powstała z dnia na dzień. Jednego dnia, zieleń trawy, następnego zieleń budki.
Mimo, że to była konstrukcja drewniana, jej wykonanie było solidne i nawet  prezentowała się całkiem sympatycznie. Pomalowana na zielono, zdobywała rzesze fanów ;)
Właścicielką okazała się Pani Maria. Każdego dnia "likwidowała" jedną ścianę budki i powstawał stragan. Początkowo można było u niej kupić ziemniaki, marchew, pietruszkę....podstawowe warzywa.
Z czasem asortyment wzbogacał się. Pani Maria "sprowadziła" na swój stragan jajka, żurek, sprzedawany "na słoiki". Mijały lata, interes rozwijał się. Któregoś dnia za ladą pojawiła się młoda dziewczyna, Okazało się, że to córka Pani Marii,  Hanka. Hanka była wówczas, zbuntowaną nastolatką, która toczyła z matką nieustanną wojnę. Matka z córką dawały popisy, niemal teatralne. Kłóciły się tak głośno, że było je słychać w sąsiadujących budynkach ;) Łzy, krzyki, rzucanie warzywami były niemal na porządku dziennym.
I znowu mija kilka lat i za ladą pojawia się młody mężczyzna, mąż Hanki - Boguś. Boguś miał nieco odpychająca aparycję i sposób bycia. Ilekroć robiłam tam zakupy, jako bardzo młoda dziewczyna, robiłam wszystko, żeby nie on mnie obsługiwał. Był wiecznie naburmuszony i wkurzony wymaganiami klientów. Na jakiś czas, młode małżeństwo zniknęło z zielonej budki. Za to Pani Maria chwaliła się wnukami :)
Przez te kilkanaście lat, zielona budka wrosła w krajobraz ulicy, a jej właścicielka stała się, niemal jak rodzina. Stali klienci znali problemy Pani Marii, cieszyli się jej sukcesami a nawet niektórzy podpowiadali, jak rozwinąć działalność. Pani Maria, na takie podpowiedzi, zawsze reagowała jednakowo....."a tam, to już niech se młodzi robią". No i nadszedł czas, kiedy to młodzi objęli w posiadanie zieloną budką a Pani Maria zajęła się wnukami :).
Któregoś dnia gruchnęła informacja, że zielona budka jest zamknięta!!! Ludzie głośno narzekali, że budka przestaje działać, co niektórzy twierdzili, że młodzi tak się "obłowili" na handlu, że zamykają interes i będą leżeć "do góry brzuchami". Okazało się jednak, że w miejscu zielonej budki, powstał nieduży, biały pawilonik. Znacznie ładniejszy i wygodniejszy dla klientów i właścicieli. Od teraz komfort zakupów, znacznie się poprawił. Wchodziło się do pawiloniku, na głowę nie padał deszcze i stanie "w ogonku" nie narażało klientów na przeziębienia. Asortyment oferowany przez Hankę i Bogusia znacznie się zmienił. Obok warzyw, pojawił się chleb, mleko, sery....Jedynym minusem, robienia tam zakupów, były nie ustające kłótnie i zrzędzenia Hanki. Ale ludzie jakoś przywykli do tego specyficznego sposobu bycia właścicieli ;)
Młodzi, stawali się coraz starsi. Budka pomimo, że biała, nadal "nosiła" ksywę "zielona budka". Na pytanie "gdzie idziesz na zakupy?"......"do zielonej budki".
Mijały lata, interes kwitł, pomimo że w okolicy pojawiała się konkurencja.
Kilka lat temu, za ladą stanął młody człowiek, syn Hanki i Bogusia. Zenek z zapałem i wielkim oddaniem zaangażował się w rodzinny interes. Szybko u jego boku pojawiła się żona, Sylwia.
Coraz rzadziej w sklepie można było spotkać "starych" ( Hankę i Bogusia). Któregoś dnia głośno ogłosili, że od teraz szefami sklepu są Zenek i Sylwia.
Młodzi przebudowali pawilonik. Powiększyli go nieco, pojawiły się okna wystawowe zacienione markizami. Przybyło zaplecze. Zenek znacznie wzbogacił asortyment. Można by powiedzieć, że zmienił pawilonik w mini delikatesy. Wprowadził swojskie wędliny, wykroił miejsce na mięso, które u niego zawsze było świeże. Kilka rodzajów sera, pełna paleta jogurtów, piękne warzywa...to wszystko powodowało, że w sklepie zawsze byli klienci. Młodzi zawsze uśmiechnięci, sympatyczni. Nigdy nie kłócili się, czym zjednywali kolejnych klientów.
I nadszedł dzień przewrotu !
 Z dnia na dzień, ze sklepu zniknęli młodzi a pojawili się Hanka i Boguś. Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że młodzi zbuntowali się. Okazało się bowiem, że we "własnym" sklepie byli wyrobnikami, a wszelkie zyski zgarniała apodyktyczna Hanka. Zenek i Sylwia z cierpliwością znosili jej wtrącanie się w niemal każdy aspekt ich życia, licząc na to, że w końcu matka pozwoli im usamodzielnić się i w pełni zarządzać interesem. Jak widać zabrakło im cierpliwości.
A jak wygląda sklep pod rządami Hanki i Bogusia? No cóż.....zniknęły wędliny, nie ma już mięsa, ilość jogurtów znacznie ograniczona, warzywa jakoś straciły na świeżości. "Za ladę" wróciły kłótnie i awantury.
Jaki morał z tej opowieści płynie? Sztuką jest "oddanie pola" młodym.
Beata


sobota, 16 listopada 2013

Na oko.....

Dzisiaj "pochwalę" się potrawą, którą co jakiś czas wykonuję na kategoryczne żądanie swego potomstwa :)
Potrawa jest wielowarstwowa, kaloryczna jak diabli. Zwykle serwuję ją na obiad, z tym że w taki dzień nie spożywam kolacji a i ze śniadaniem na drugi dzień jest kłopot ;)
Została ochrzczona wiele lat temu i dumnie nosi nazwę "picca".
Pierwsze jej wykonania, to był "przegląd" lodówki, Z czasem zawartość "piccy" unormowała się na stałym poziomie i zawiera : kiełbasę, pieczarki, cebulę, paprykę, groszek konserwowy ( to pomysł syna) i rzecz oczywista ser żółty w ilościach hurtowych. Tak naprawdę to wszystkich składników jest lekki nadmiar ;)
Najpierw spód "piccy"...to ciasto drożdżowe. Robię je na tak zwanego czuja. Jedyną stałą jest jajko, reszta, to moja dowolna twórczość.
Odrobina drożdży + jajko + odrobina wody ....to wszystko sobie "rośnie".
 Następnie mąka..... na oko, z dużą ilością różnych ziół, tutaj nadal stosuję metodę..."co się nawinie"...... na oko :).
Ciasto na blachy.....a bo nie napisałam jeszcze, że jak robię tę swoją "piccę", to muszą być 2 blachy. Jedna jest konsumowana na miejscu, druga na wynos ;)
Dwie blachy z ciastem lądują w piekarniku...czas?...na oko!
Kiedy ciasto lekko się podpiecze, wykładam na nie, wcześniej podduszone, podpieczone składniki.
Najpierw papryka z cebulką.

Na to warstwa startego sera żółtego.
Następnie podsmażona kiełbasa i warstwa sera żółtego.
Następnie podduszone pieczarki, groszek konserwowy i warstwa sera żółtego.
I to wszystko do piekarnika.
Zapiekanie odbywa się oczywiście na oko ;)

Cztery osoby dokonały spustoszenia prostokątnej blachy ;)
"Picca" z tortownicy czeka na podział i wynos ;)
Gotowanie "na oko"...to jest to!!!!
Beata

piątek, 15 listopada 2013

Małe co nieco.

Od jakiegoś czasu, w celu odpoczynku, relaksu ;) popełniam w swojej pracowni takie małe drobiazgi.
Ponieważ grudzień za progiem, a co za tym idzie święta tuż, tuż...no to jak inaczej (?), musiałam pomyśleć o ozdobach choinkowych ;)
Myślałam, myślałam...i wymyśliłam.



Osiągnęłam taki efekt ;)
I żeby pokazać te drobiazgi w ich środowisku naturalnym ;) , wylazłam do ogródka. Poświęcenie moje było ogromne....bo zimno, jak diabli jest !

==================================================
Żabka nadal jeździ do mechanika...co wizyta to inny pomysł, a co pomysł, to ......pudło :(.....a ja z coraz mniejszą cierpliwością podchodzę do tych wizyt !!!
Kolejna w poniedziałek ...jestem bliska rozstroju nerwowego.
==================================================
Firanka się dzierga .....i się pruje, bo o ile początek poszedł jak po maśle...tak teraz cóś mi nie pasuje.
==================================================
Za oknem tak buro, że tylko wyć mi pozostało!!!!!
Beata

środa, 13 listopada 2013

Żabka warczy !

Żabka się zbiesiła ;(
I to tak się zbiesiła, że nie chce zdradzić co jej przeszkadza. Bo, że coś jest nie tak, ewidentnie słychać i widać.
Od kilku dni powarkuje...raz głośniej, to znowu ciszej i jakoś nie bardzo chce jej się ruszać.
Żabki niby nie warczą, ale moja mechaniczna Żabka, do tej pory wydawała z siebie przyjemny pomruk, czasami zamieniający się w lekki warkot, gdy gaz trochę jej dociskałam ;)
No ale coś w trzewiach nie tak pracuje i trzeba było do mechanika odstawić.
Mechanik odpytał mnie na wszystkie strony i się zabrał za stawianie diagnozy.
Po prawie 4 godzinach, pomaszerowałam po odbiór Żabki.
I dooooopa.....Swoim  mocno wyspecjalizowanym językiem, poinformował mnie, że możliwości jest od groma i ciut, ciut...w związku z powyższym, póki się nie "wywarczy", czyli nie klęknie ostatecznie i nieodwołalnie, to jak wróżenie z fusów. Dbając o mój portfel, odradzał rozbebeszanie Żabki.
Pisałam już o przygodach z piecem, który ma się wybzyczeć, bo koszt naprawy dosyć wysoki, więc póki działa i bzyczy..to tak ma być!
To teraz jeszcze żabka doszła ...ma warczeć, aż się wywarczy !
Jakieś niewielkie kosmetyczne poprawki uczynił...jak wymiana drążka biegów, bo troszku mało estetycznie wyglądał, gdzieś tam, coś tam dokręcił, bo się delikatnie tłukło...no ale z warczeniem nie dał rady.
I wszystko pięknie (?)...tylko ja nie lubię przemieszczać się pojazdem, ze świadomością, że w każdej chwili może odmówić współpracy :(
Siadam za kierownicą Żabki z duszą na ramieniu, z jedną myślą w głowie...."dojadę? czy nie dojadę?...oto jest pytanie".
Beata

wtorek, 12 listopada 2013

Malinowo i różowo

Wczoraj robiłam ostatnie, jesienne  porządki w swoim ogródeczku ;)
Krecie kopce "rozniosłam"  łopatą....i teraz mam trawnik upstrzony wielkimi "kropami" ;)
Ale najważniejsze, co chciałam pokazać, to moje maliny.

Tak, tak....wczoraj zjadłam kilkanaście malin prosto z krzaka :)
Malinki miały piękny kolor, były bardo soczyste...ale przyznać muszę, że smak mało malinowy miały. To niestety ostatnie już owoce, w tym roku...
Pochwalę się również, co zdołałam wydziergać przez te kilka dni.
Dziergałam, dziergałam, dziergałam.....i osiągnęłam 200 x 27 cm. Przede mną jeszcze prawie 200 x  150 cm szydełkowania, "różanej" firanki.
Kilka wyzwań czeka na mnie w pracowni "skórzanej", więc lecę się wyżyć :)
Beata
PS. ......ludzie listy piszą.....więc Wy piszcie do Mikołaja .

poniedziałek, 11 listopada 2013

Od pałki...do skóry (4)

Przez wiele lat marzyłam o Wranglerach, albo żeby mieć Rifle.
Takie spodnie kosztowały kiedyś majątek i można je było nabyć tylko w sklepach "Pewex". Ewentualnie na rynku, od ludzi którzy mieli rodzinę w "Stanach" i sprzedając przysłane dobra, reperowali swój budżet :)
Dla młodszych czytelników informacja : "Pewex" to był sklep, w którym można było kupować tylko za tzw. dewizy, czyli dolary albo bony. Posiadanie takiej reklamówki, to także było marzenie.

Dolary były do nabycia tylko drogą nielegalną, u cinkciarzy ;)
Zupełnie nie pamiętam jaki był przelicznik, grunt, że moich rodziców nie było stać na taki zbytek.
Cóż, chodziłam w "wycierusach" firmy "Odra". Do pierwszego prania wyglądały jako tako, ale z czasem nabrały jakiegoś różowego odcienia i męki przeżywałam, kiedy musiałam wyjść w nich na ulicę! Swoją drogą, te paskudne gacie, były wystane w jakiejś horrendalnej kolejce !
Pamiętam swoje super, hiper modne spodnie, mianowicie szwedy. Jeździłam kawał drogi, do krawca, który posiadł tajemną wiedzę ich szycia ;) Bo nie każdy krawiec podjął się ich wykonania! Krawca wynalazła koleżanka i jeździłyśmy autobusem, na jakąś zapadłą wieś, 40 minut w jedną stronę. Poświęcenie to było ogromne, bo psy nas obszczekiwały i goniły. Szłyśmy nie oświetlona drogą, zapadając się po kostki w błocku. Ale warto było ;))))
Z sentymentem wspominam spódniczkę z zamszu. Była taka moda, na spódnice zamszowe, zapinane z przodu na zatrzaski. Szyta była z kilku klinów i ozdobiona ażurkiem kwiatowym. Matko!!! jaka ja byłam szczęśliwa, kiedy ją dostałam.
To zdjęcie znalazłam w necie;) Brakuje ażurka na dole.

 To był czas , jak mi się zdaje, końca podstawówki. Już wtedy dziergałam na drutach. Pod okiem babci oczywiście, uczyłam się różnych ściegów. Mój pierwszy sweterek, był koloru paskudnego-brązowego. Bo przecież zdobycie włóczki w przyzwoitym kolorze, graniczyło z cudem. Ale i tak byłam dumna, bo chociaż kolor był ...bleeee....to przynajmniej miał niepowtarzalny wzór.
Tym dzierganiem, przez wiele lat, uzupełniałam swoją garderobę. Często, zamiast jakiejś gotowej "szarzyzny" wolałam kilka motków włóczki, jakiejkolwiek. Bo to dawało mi szansę na zrobienie czegoś innego, niż było dostępne w sklepach. Z tym, że za włóczką też trzeba było odstać "swoje". Była jeszcze opcja sprucia starego swetra, ale z takiej włóczki paskudnie się robiło ;)
Pierwsze samodzielne szycie, to też z tamtego okresu. Dorwałam jakiś numer "Burdy" i z niej uszyłam sobie komplet : bluzkę i spódnicę. Granatowy materiał, w drobne kwiatuszki :)A ponieważ w domu nie było maszyny do szycia, to szyłam ręcznie. Kosztowało mnie to sporo pracy, ale byłam dumna jak paw !!!
Ciekawe jak odnalazłaby się dzisiejsza młodzież, w tych zamierzchłych czasach.
Beata

piątek, 8 listopada 2013

Jak drzewiej /w prasie/ bywało....

Właściwie , to nie wiem od czego zacząć, bo dzisiejszy post, to będzie kilka grzybków w barszczu....hi hi hi..
Zacznę od tego, że w końcu wczoraj doczekałam się kordonka, z którego ma powstać firanka. O firankę poprosiła mnie synowa...no to ja oczywiście z wielką radością się biorę za dzierganie :) Co prawda prośba datowana jest na maj tego roku...ale zastrzegłam sobie, że nie wcześniej jak jesienią wezmę się za nią.
To materiał niezbędny do "produkcji" firanki :)
Na dostawę czekałam dwa tygodnie, bo okazuje się, że zgromadzenie 12 motków w jednym kolorze i odcieniu nie jest najłatwiejszą sprawą...hm.
A teraz coś o wzorze jaki ma na tej firance widnieć. Synowa wymarzyła sobie róże. Właściwie żaden kłopot, wystarczy w gugle wpisać "róże szydełkowe"....i z wielości obrazków, na pewno znajdzie się niejeden wzór. No....to byłoby za łatwe. Wzór zaczerpnęłam z pięknego, przepięknego Ilustrowanego Magazynu Tygodniowego "AS", za 40 groszy ;)))) (*)
 
Numer jest z 2 lutego 1936 r....oto dowód
Na tym zdjęciu jest nasz słynny Jan Kiepura. To kadr z filmu "Daj mi tę noc", kręconego w Hollywood...
A tu podpowiedzi, dla każdej gospodyni, jak powinno wyglądać menu, w  porządnym domu ;)
cyt........"Zupa z drobiu z grysikiem. Rizotto z grzybkami. Indyk lub indyczka pieczona z kompotem. Tort pomarańczowy.
Kolacja: Zimny indyk z sosem tatarskim."
albo ....
"Rosół z francuskiemi kluskami. Hachee z mięsa rosołowego w rancie z ryżu i sosem pomidorowym. Pieczeń sarnia z brusznicowym kompotem. Kruche rożki z orzechami.Kolacja: Flaczki z parmezanem."

Kolejna strona
To strona plotkarska ;)...w wydaniu mini, bo tylko jedna strona...dzisiaj całe periodyki są takim tematom poświęcone.
Kolejna karta i temat poważny...bo o powstawaniu bazy wojskowej na wyspie Midway.
No i w końcu doszłam do tematu, który spowodował że sięgnęłam po tą gazetę....
Jedna strona poświęcona na robótki szydełkowe. Maleńki cytat pochodzący z tekstu opisującego serwetki ;)
..."Ręczna robótka, to przytem najlepsza przyjaciółka kobiety. Od bardzo dawnych czasów współżyje piękna pani każdej epoki z ręczną robótką...." pisownia oryginalna.
I taki se wniosek wyciągnęłam, jako że współżyję na co dzień z robótkami ręcznymi , to jestem "piękna pani" !.. i tego się trzymam i nie puszczę!!!!
Na bazie serwetek z "AS"-a wyrysowałam swoje róż.

Poczyniłam jedną próbkę....i sprułam......Poczyniłam następną, to ona
Firanka będzie miała wymiary 200cm x 170 cm......
Od dzisiaj zaczynam poważne "współżycie" z szydełkiem ;))))
* Nie jestem posiadaczką tej cudnej gazety :( pożyczyłam .
===================================================
 Z frontu "skórzanego".
Takie etui uszyłam
 Pojechało w Polskę ;))))
 Beata
PS. Piszcie list do mikołaja .

czwartek, 7 listopada 2013

Jak mama z córką ....

Jakiś  czas temu, popełniłam torbę z pawiem. Z ogromnych emocji nie zrobiłam jej zdjęć...bo tak szybko leciałam z nią na pocztę, że mi się zabyło.
Dzisiaj błąd naprawiam. W fazie jej powstawania kilka zdjęć popełniłam, to jedno z nich
A jeszcze jedno wrzucę
Torba powstała i pognała do Ilonki i teraz zdjęcia wykonane przez nią.


Ilonka już jakiś czas używa jej i potwierdza, że pakowna jest!!!!
A w komplecie do tej "pawiowej" torby powstała torebusia dla córusi. No nie z pawiem,  a z kotem ;) ale tło aplikacji jest takie samo. Proces jej tworzenia już opisywałam tutaj , więc dzisiaj nie będę się powtarzać ;)
Torebusia dotarła we wtorek do adresatki.

Podszewka też kocia, bo jak inaczej?
Ilonki możecie zobaczyć sesję zdjęciową z udziałem prześlicznej modelki.
Muszę powiedzieć, że tremę miałam okrutną, bo to moja pierwsza torebka dla tak małej klientki, a jak wiadomo tak młode osóbki, wymagające są ;)
A tak w ogóle, to zaglądajcie do Ilonki, bo u niej pięknie się dzieje :)
A na koniec jeszcze jedno zdjęcie.
To logo Cat in a bag, z plasteliny, w wykonaniu Laury, córki Ilonki, posiadaczki kociej torebusi. Jest piękne !!!!
Beata
PS. Przypominam o swojej zabawie "List do Mikołaja" . Prezenty czekają :)